|

Mont Blanc 2021

Dzisiejszy wpis jest „poprawioną” wersją reportażu, który umieściłem na swojej stronie na facebooku miesiąc po opisywanej wyprawie. W poprzedniej relacji zamieściłem tylko zdjęcia z aparatu cyfrowego, który miałem ze sobą. Dzisiaj na końcu tekstu wrzucam również kilka zdjęć i filmów z mojego telefonu komórkowego.
I właściwie na tych kilkunastu zdjęciach owe poprawienie tej relacji się kończy. Dlatego tych, którzy nie czytali jeszcze wpisu, gorąco do tego zachęcam. Pozostali mogą przeskrolować na sam koniec tekstu.

Zacznijmy od początku.
Podróż zaczęła się już pół roku przed planowanym wyjściem – od planowania, zakupów, przygotowania wydolnościowego, rozeznania terenu, do analizy potencjalnych trudności. Jednak nie w moim stylu byłoby rozpoczynać tak wcześnie. Moje przygotowania ruszyły na pełnych obrotach zaledwie 12 dni przed wyjazdem, „na ostatnią chwilę”. Być może właśnie tak było lepiej. W końcu, uwielbiam być zaskakiwany.

16 sierpnia, w poniedziałek z samego rana, miała rozpocząć się nasza wyprawa. My, czyli ja oraz dwójka moich kompanów, Radek i Michał, spóźniliśmy się jednak o 14 godzin. Ostatecznie wyruszyliśmy o godzinie 19, co, biorąc pod uwagę awarie samochodów tuż przed wyjazdem, można uznać za niemal punktualne.

Nie przepadam za nocną jazdą i nie przekonuje mnie argument, że można zaoszczędzić dzień na miejscu. Preferuję prowadzenie w świetle dnia, zwłaszcza gdy przed mną przejazd przez cztery kraje. Jednakże, nie mieliśmy wyboru, szczególnie po tym, jak samochód Radka uległ awarii. Musiałem oddać mój świeżo zakupiony pojazd do mechanika, więc z Bielska-Białej, gdzie z Michałem odbieraliśmy Radka, ruszyliśmy po 19. Podróż przebiegała spokojnie, choć monotonnie, jak to na autostradach w nocy. Przystanki na stacjach, zastanawianie się, jak sprawić, by śpiący kompan przestał chrapać, bo uwielbiam podróżować w ciszy – w ciszy więcej słyszysz, więcej widzisz, jesteś bardziej czujny.

Jechaliśmy 18 godzin, mimo że Google Maps wskazywały 15. Jednakże mapy nie uwzględniają tankowania, zgubienia się na trasie i walk z automatami paliwowymi. Na niektórych włoskich stacjach, mimo dystrybutorów z wpłatomatami, paliwo jest dostępne dopiero od 6 rano. Może to kwestia mojej nieznajomości włoskiego? Nie wiem, ale rachunek za paliwo, który gdzieś zgubiłem, już na samym początku postawił mnie 50 euro w plecy.

Dotarliśmy na miejsce o 13:00. Miejsce magiczne, przynajmniej dla osoby zakochanej w górach. Nasz pierwszy przystanek to miejscowość Pont, położona na wysokości 2000 metrów w północnych Włoszech, w Parku Narodowym Gran Paradiso. Moje doświadczenie górskie nie jest ogromne; taternikiem jestem stosunkowo od niedawna, a najwyższy szczyt, który zdobyłem w Tatrach, miał niewiele ponad 2500 metrów. Uważam, że moi kompani są dużo bardziej doświadczeni w górskich wyprawach – byli wyżej i znacznie częściej. Ja mogę pochwalić się kilkoma szalonymi wyczynami, a to małe „szaleństwo” pchnęło mnie do podjęcia decyzji o wyjeździe w Alpy.

Naszą wyprawę podzieliliśmy na dwa etapy. Pierwszy to wstępna aklimatyzacja i wyjście na Gran Paradiso, czterowierzchołkowy szczyt w Alpach Graickich we Włoszech, który wznosi się na wysokość 4061 m n.p.m. Początkowo planowaliśmy nocować na dziko, gdzieś poza szlakiem na około 2500 metrach, ale po przybyciu do Pontu, gdzie naszym oczom ukazał się ogromny camping otoczony górami, szybko zmieniliśmy plany i rozbiliśmy tam nasze namioty.

Mając do dyspozycji sporo czasu wolnego, postanowiliśmy wykorzystać go na zdobywanie wysokości, wchodząc 350 metrów wyżej, by rozpocząć aklimatyzację. Jest to kluczowe, aby uniknąć choroby wysokościowej, którą mogłyby spowodować takie objawy jak zawroty głowy, nudności, omdlenia, a w skrajnych przypadkach nawet śmierć. Jest to spowodowane tym, że powyżej 2500 metrów powietrze staje się rzadsze, co może być niewystarczające dla naszych organizmów. Aklimatyzacja pozwala zminimalizować to ryzyko.

W mojej głowie zaczyna się mętlik obliczeniowo-przestrzenny. Znajduję się niewiele ponad wysokością polskich Rysów, a przede mną rozciąga się przestrzeń, która na ten moment wydaje się nie do opanowania. Ekscytacja tymi doświadczeniami jest ogromna, ale po chwili decydujemy się na zejście.

Czekają nas przepakowanie plecaków, kolacja i moja pierwsza w życiu noc w namiocie. Nieprzygotowany na tak dużą amplitudę temperatur – w dzień 25 stopni, a w nocy zaledwie 2 – budzę się nad ranem, zastanawiając się nad sensem tej wyprawy. Ostatnie miesiące pochłonęła mnie praca i przygotowania do otwarcia nowej działalności gospodarczej, co nie pozostawiło mi czasu na właściwe przygotowania do wyprawy. Nie zdążyłem sprawdzić warunków ani ocenić ryzyka związanego z wejściem na Gran Paradiso i Mont Blanc.

A może po prostu mi się nie chciało? Czas na refleksje znalazłem dopiero po pierwszej nocy i podczas pierwszego dnia w górach. To wtedy dopadł mnie pierwszy stres. Na szczęście nie trwał długo – zaledwie kilka godzin. O 8:30 kontynuowaliśmy wspinaczkę. Naszym celem było schronisko Vittorio Emanuelle II, położone na wysokości 2800 metrów. Droga zajęła nam około pięciu godzin. W schronisku kolejne widoki i dalsza aklimatyzacja pomogły mi zapomnieć o stresie. Przynajmniej na jakiś czas.

Odpoczywaliśmy, delektując się widokami i późnym popołudniem wyruszyliśmy jeszcze 100 metrów wyżej, aby rozbić obóz poza szlakiem. Przygotowaliśmy liofilizowane posiłki, podziwialiśmy przepiękny zachód słońca, a po 22:00 położyliśmy się spać.

O czwartej rano budzą nas pierwsi wędrowcy, zdecydowani na wcześniejszy start ze schroniska, by zdobyć Gran Paradiso, podobnie jak my. Nasze obozowisko znajduje się około 100 metrów od szlaku. Budzimy się, lecz nie wstajemy od razu. Moja skrajnie niewygodna pozycja do spania — namiot rozłożyłem pod lekkim skosem, co powodowało, że moje ciało nieustannie przesuwało się w dół z maty — sprawia, że zamiast wstawać, oszukuję sam siebie, próbując „doleżeć” resztki nocy.

Wstajemy przed szóstą i zwijamy nasz obóz. W chwili wyjścia z Pontu, mój plecak waży około 30 kilogramów. To sporo, zwłaszcza podczas pokonywania kilku kilometrów stromej drogi pod górę. Dlatego chowamy pod głazami rzeczy niepotrzebne na atak szczytowy, a około siódmej ruszamy w dalszą drogę. Przed nami niemal 1200 metrów w pionie, a bezpieczne zdobycie szczytu wymaga dotarcia na niego przed południem, głównie latem. Powodem jest to, że droga na wysokie alpejskie szczyty wiedzie przez lodowce, które w ciągu dnia roztapiają się. Roztopy prowadzą do pękania lodu i tworzenia się szczelin, do których można niefortunnie wpaść. Na jednym ze zdjęć widać właśnie te głębokie na 15-20 metrów szczeliny, które sfotografowałem z oddali, znajdujące się około 100 metrów pode mną.

Upadek w takie miejsce może skończyć się tragicznie. Dlatego, aby zapobiec wypadkom, podróżnicy starają się wchodzić na takie szczyty w grupach, związani liną. Idąc w kilkumetrowych odstępach, mogą asekurować upadek jednej osoby, pomagając jej wydostać się. My w plecaku mamy linę, ale zdania co do jej użycia były podzielone i nie wiedzieliśmy, czy jej użyjemy, dopóki nie dotarliśmy na lodowiec, który zaczyna się na wysokości 3300 metrów.

Po 2,5 godzinach marszu dochodzimy do pierwszego śniegu, zakładamy raki i uprzęże, ale decydujemy, że do liny się nie przypinamy. Podejmujemy również wspólną decyzję, że jeden z nas nie będzie kontynuował wspinaczki, a szczyt zdobędziemy w dwie osoby. Droga zajmuje mi dwie godziny, ostatnie 150 metrów pokonuję w własnym tempie, a Radek dołącza do mnie po ponad 20 minutach.

Kiedy po raz pierwszy w życiu jesteś tak wysoko, jedyną rzeczą, która nie sprawia Ci trudności, jest podziw. Podziw dla siebie, dla otaczającej Cię przyrody, niezmierzonej przestrzeni i głęboko błękitnego nieba. Fizycznie, każde 50 kroków staje się wyzwaniem, po którym musisz zatrzymać się, aby złapać kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt oddechów, zanim będziesz mógł kontynuować. To intrygujące doświadczenie.

Pod samym szczytem, zaledwie 15 metrów wspinaczki dzieli mnie od celu. Tam, na wierzchołku, robię pamiątkowe selfie z figurką Matki Boskiej, umieszczoną kiedyś na jednym z czterech szczytów masywu przez nieznanego alpinistę. To mój pierwszy czterotysięcznik. Ogarnia mnie wtedy głęboki spokój i uczucie satysfakcji.

Powrotna droga trwa godzinę i 20 minut i jest przyjemna. Schodząc, organizm powraca do znanego klimatu, a płuca łapią więcej powietrza. Jednak myśl o szczelinach, mimo wszystko, pozostaje z tyłu głowy.

Gdy dochodzimy do miejsca, gdzie kończy się śnieg i zdejmujemy raki, pozwalamy sobie na krótki odpoczynek. Po dziesięciu minutach słyszymy dźwięki przypominające grzmoty lawiny. Prawdopodobnie lodowiec pękł i śnieg osunął się kilkaset metrów nad nami, ale nie widzimy tego, bo widoczność ogranicza mgła. Po kolejnych piętnastu minutach słyszymy następne osunięcie śniegu.

Z ulgą kierujemy się dalej w dół i odnajdujemy w schronisku naszego towarzysza. Tego dnia z powrotem schodzimy do campingu. W 11 godzin pokonujemy 3000 metrów przewyższenia. Znów rozbijamy obóz i z zadowoleniem kładziemy się spać.

Piątek jest dniem, gdy przemieszczamy się do Francji. Do granicy mamy 50 kilometrów, a do kolejnego miejsca obozowania 90. Decydujemy się na przejazd dwunastokilometrowym tunelem pod Mont Blanc, co skraca naszą drogę o 2 godziny i 110 kilometrów, ale kosztuje nas 48 euro.

Po raz kolejny rozbijamy obóz na campingu. Po raz kolejny się nie wysypiam. Wstajemy o 5 rano i wyruszamy do miejscowości Le Fayet, położonej 520 metrów n.p.m., 10 kilometrów dalej. O 7:20 ruszamy tramwajem w ponad godzinną trasę, który wywozi nas 1700 metrów do góry. Dalej ruszamy pieszo szlakiem do schroniska Tete Rousse, gdzie planujemy nocować i następnego dnia zaatakować szczyt naszego głównego celu wyprawy.

Schronisko, by udostępnić więcej miejsc noclegowych, rozłożyło kilka platform i porozkładało kilkanaście dwuosobowych namiotów. Aby wejść na Mont Blanc, trzeba wykupić przynajmniej jedną noc w schronisku. Strażnicy chodzą szlakiem, sprawdzając podróżników z imienia i nazwiska.

Dzień wcześniej zaczynamy sprawdzać prognozy pogody. Przez cały tydzień towarzyszyło nam słońce, ale na niedzielę pogoda zamierzała zrobić nam psikusa i się zepsuć. Mgła, wzmożony wiatr i śnieg postanowiły zaatakować górę właśnie w dniu naszego podejścia. W schronisku potwierdzają nasze obawy.

Niespodziewanie, ale nie aż tak, bo przecież Polacy są wszędzie, w schroniskach i po drodze spotykamy wielu ludzi z Polski. Z jedną ekipą nawiązujemy lepszą relację, gdyż spotykamy się prawie codziennie, spędzając noc w tych samych miejscach.

Zaczynamy naradę, co robić. W tej chwili nie myślimy o powrocie do domu bez zdobycia szczytu. Dlatego rezerwujemy pobyt w Goutierze na kolejny dzień, a tę noc, którą mamy zarezerwowaną tutaj, przenosimy na kolejną, by móc odpocząć po zejściu ze szczytu.

Goutier to schronisko położone na wysokości 3815 m n.p.m., 600 metrów nad nami. Jesteśmy zadowoleni, że nasz atak będzie krótszy o 600 metrów przewyższenia i dwie godziny drogi. To da nam więcej snu i więcej energii. I dodatkowe 65 euro za głowę do zapłaty. Nocowanie na takiej wysokości w namiocie należy do bardzo ekscytujących przeżyć. Kładziemy się około 22, a lekkie podmuchy wiatru dają wrażenie, jakby ktoś „chodził” po namiocie. To prawdziwy mindfuck.

O 4 rano budzi mnie, niestety nie budzik, a wiatr wiejący 40 km/h. Leżę kolejne dwie godziny unieruchomiony na łóżku, piątą noc z rzędu niewyspany. Liczę tylko na to, że mój plecak i ja jesteśmy na tyle ciężcy, że wiatr nie porwie nas za daleko. Wstajemy, robimy śniadanie i zastanawiamy się, co dalej.

Pogoda rzeczywiście się pogorszyła. Jest niedziela, nad nami gęsta mgła, porywisty wiatr, a tysiąc metrów wyżej pada śnieg. Sprawdzamy prognozy na poniedziałek i na trzech różnych stronach podają trzy różne prognozy: dobrą, średnią i złą.

Im dłużej się zastanawiamy, tym bardziej nasza ekipa zaczyna się dzielić. Przez chwilę zostaję z myślą, że mogę wchodzić na szczyt sam, w nieznanym terenie i dość niebezpiecznych warunkach. Pojawia się również opcja powrotu do domu, która totalnie mnie zasmuca, rzekłbym nawet, że załamuje. A wizja ta trwa w naszych głowach co najmniej dwie godziny. Dwie godziny, które zdecydowanie się rozciągają.

W końcu decydujemy się i obieramy za punkt doboru decyzji najlepszą z trzech prognoz pogody i z dewizą „będzie co będzie” idziemy dalej w górę.

Do przejścia zaraz za schroniskiem Tete Rousse mamy słynny kuluar Rolling Stones. Przez ten kilkusetmetrowy kuluar spadają kamienie (średnio co 15-20 minut, czasem częściej, czasem dużo rzadziej). Kamienie te odrywają się od wierzchołka kuluaru, rozpędzają się i spadają w dół. Jest to miejsce emocjonujące, ciekawe, a kiedy spoglądasz z dołu na przebiegających przez nie ludzi, bywa zabawne. Choć ogromnie niebezpieczne, ponieważ zginęło tam kilka osób uderzonych kamieniami.

Kolejne 400 metrów do samego schroniska cały czas wspinamy się po stosunkowo prostej ściance i za niewiele ponad dwie godziny jesteśmy w schronisku.

W Goutierze warunki w porównaniu z tym co na dole są jak w 5-gwiazdkowym hotelu. Dalej nie ma wody w kranach, nie ma pryszniców, ale jest za to woda w toalecie (tak, w schroniskach na takiej wysokości nie udostępnia się wody w kranach, a woda w butelce 1,5 litra kosztuje 7 euro. Niektóre toalety mają specjalny, bez spłuczkowy system). Są za to łóżka w ogrzewanym pomieszczeniu, mamy kołdrę i nawet skombinowaliśmy sobie poduszki.

Planujemy wyjście na szczyt na 3 rano. O 21 kładziemy się spać, razem z całym schroniskiem. Budziki, nastawione na 2 rano, zrywają nas do akcji wraz z około pięćdziesięcioma innymi, którzy tego dnia rano postanowili zaatakować górę. Podczas przygotowań zastanawiam się nad ubiorem, co może brzmieć śmiesznie, ale dla mnie to poważna sprawa. Nie chodzi tu o kolor koszulki.

Uwielbiam zimę, lubię mróz i mój organizm dobrze adaptuje się do chłodnych warunków. Tego dnia na zewnątrz temperatury zaczynają się od -5 stopni przy schronisku, osiągając -15/-20 na szczycie. Przy takim chłodzie spokojnie mógłbym iść w spodenkach i softshellu średniej jakości, o ile idę swoim tempem. Jednak moja decyzja musi uwzględniać także moich towarzyszy, którzy nie są tak odporni na zimno. W końcu zakładam kalesony, spodenki i bluzę pod kurtkę z gore-teksu — więcej i tak ze sobą nie mam.

Ruszamy nieco opornie, pokonując pierwsze kilkaset metrów. Niestety, idąc tak wolno, zaczynam odczuwać zimno. W głowie maluje mi się obraz siedmiogodzinnej wędrówki przy nadmiernym wycieńczeniu spowodowanym chłodem. Zaczyna mnie to stresować.

Wiem, że po drodze, mniej więcej w połowie, znajduje się blaszany schron, gdzie można się schronić w razie pogorszenia pogody lub po prostu zatrzymać, by coś zjeść. Podejmuję decyzję, by iść swoim tempem i poczekać na Radka i Michała w środku. Jest przepiękna noc, księżyc w pełni, brak chmur nad nami i gwieździste niebo. Zastanawiam się, czy podołam w ostatnim etapie wejścia.

Docieram do schronu Vallot i czekam na towarzyszy około 20 minut. W tym czasie robi mi się jeszcze zimniej, co nie pomaga mi w walce z myślą o rezygnacji. W głowie krąży myśl, że sobie nie poradzę. W plecaku nie mam nic więcej do ubrania, oprócz drugiej pary rękawiczek, co dodatkowo mnie przygnębia.

Mimo wszystko, biorę się w garść i decyduję iść dalej. Po ponad pół godzinie wychodzę na zewnątrz, gdzie zaczyna się spektakl wschodu słońca, jednego z moich głównych celów tej wyprawy. Chmury znajdują się około 1000 metrów pode mną, jest świt, a ja odżywam i zaczynam iść coraz swobodniej. Podejmuję decyzję za moich towarzyszy i idę sam, swoim tempem do przodu. Zaczynam odczuwać szczęście i teraz już tylko podziwiam otaczającą mnie przestrzeń, uważnie krocząc przed siebie. Docieram na szczyt po 4 godzinach, pokonując 1000 metrów przewyższenia.

Na szczycie… się popłakałem. Piękno miejsca i świadomość, że w ogóle tam doszedłem, wzbudziło we mnie olbrzymie emocje. Po kilkunastu minutach dołączył do mnie Radek, a niedługo potem Michał. Wszyscy cieszyliśmy się tym osiągnięciem. To była trudna droga. Próbowałem robić zdjęcia aparatem, ale udało się zrobić tylko jedno. Nierozgrzane akumulatory wyczerpały się natychmiast przy -20 stopniach. Tylko telefon, który cały czas działał, poradził sobie z zimnem.

Na szczycie czas zdawał się płynąć szybko, przynajmniej z perspektywy komputera. Spędziłem tam niecałe 40 minut, ale wydawało się, że to były tylko chwile. Może dlatego, że tak trudno jest nasycić się tym widokiem w tak krótkim czasie.

Schodzimy do schroniska w niewiele ponad dwie i pół godziny. Po drodze po raz pierwszy używamy liny. Dołącza do nas Irlandczyk, który niedługo po wyjściu ze schroniska doświadcza początków choroby wysokościowej i musi zawrócić. Przewodnik prowadzący grupę prosi nas, byśmy bezpiecznie odprowadzili go do schroniska. Po szybkiej, godzinnej drzemce w Goutierze schodzimy dalej.

Zarezerwowaliśmy nasz ostatni nocleg w Alpach w Tete Rousse, tym razem już wewnątrz, na łóżkach! Dotarliśmy tam około godziny 17. Po raz pierwszy od tygodnia śpię więcej niż 5 godzin; tym razem prawie 9. Powoli zaczynam czuć zmęczenie, ale mimo że następnego dnia musimy zejść kolejne 1000 metrów w dół i zjechać 1700, nie przejmuję się tym. Najważniejszy jest sen i to, że zdobyłem najwyższy szczyt Europy. Rano wstajemy, ubieramy się i wychodzimy. O 9:40 wsiadamy do tramwaju, który zawozi nas do Le Fayet. Skalista droga w dół jest przyjemna. Pogoda sprzyja, humory dopisują. Myśl o powrocie do domu dodatkowo podnosi mnie na duchu.

Nagle dopada nas pragnienie wzięcia prysznica. Ostatni raz widziałem wodę w Poncie, cztery dni wcześniej, po zdobyciu Gran Paradiso. Szukamy więc campingu, aby się odświeżyć. Nikt się nami nie interesuje, więc jeden po drugim wchodzimy do otwartych łaźni, dziękując w powietrzu za prysznice i odjeżdżamy.

Po drodze odwiedzamy Chamonix, miejscowość, z której pochodził pierwszy zdobywca Mont Blanc. Droga do domu trwa 20 godzin. Mimo że jest długa, przebiega przyjemnie.

Mont Blanc, choć nie jest niezwykle trudnym szczytem dla doświadczonego podróżnika, stawia wyzwania psychiczne, zwłaszcza gdy trzeba przejść 100 metrów po czterdziestocentymetrowej grani z 600-metrowymi ścianami po obu stronach. Oczywiście, bez odpowiedniego sprzętu wejście jest niemożliwe. Jednak zdobycie tego szczytu w jeden dzień z La Fayet jest do zrealizowania dla tych, którzy są przyzwyczajeni do wysokich gór i mogą poradzić sobie z wytrzymałością. Jest to ekscytujące przeżycie z niesamowitymi widokami i samoświadomością stania na 4800 metrach nad Europą. Kiedy dodasz do tego swoją osobistą historię i emocje, to wywołuje samozachwyt. I słusznie. To wielki wyczyn, który polecam każdemu, chociaż nie namawiam.

Niepublikowane wcześniej dodatki.

Camping w Pont
Masyw Gran Paradiso
Droga do Francji, ostatni Camping przed Mont Blanc i wieczorne suszenie ubrań 😀
Podejście do Tete Rousse i Goutier.
Chamonix
I na koniec, szczęśliwy człowiek nie używający w wysokich górach ochrony przeciwsłonecznej na twarz 😀

Similar Posts