Mont Blanc 2021
Dzisiejszy wpis jest „poprawioną” wersją reportażu, który umieściłem na swojej stronie na facebooku miesiąc po opisywanej wyprawie. W poprzedniej relacji zamieściłem tylko zdjęcia z aparatu cyfrowego, który miałem ze sobą. Dzisiaj na końcu tekstu wrzucam również kilka zdjęć i filmów z mojego telefonu komórkowego.
I właściwie na tych kilkunastu zdjęciach owe poprawienie tej relacji się kończy. Dlatego tych, którzy nie czytali jeszcze wpisu, gorąco do tego zachęcam. Pozostali mogą przeskrolować na sam koniec tekstu.
Dodane zdjęcia są w dość dużej rozdzielczości, dlatego trzeba poczekać chwilę na załadowanie wszystkiego.
Z Bielska-Białej, gdzie odbieramy z Michałem Radka wyjeżdżamy po 19. Trasa przebiega spokojnie, żmudnie, jak to w nocy autostradami. Jedziesz i jedziesz. Czasem przystanek na stacji, czasem myślisz co zrobić, żeby śpiący kompan nie chrapał.
Bo uwielbiam podróżować w ciszy. W ciszy więcej słyszysz, więcej widzisz. Jest się bardziej czujnym. Jechaliśmy 18 godzin. Mapy google wskazywały 15 godzin, ale mapy google nie uwzględniają tankowania, zgubienia się na trasie (tak, w tych czasach to możliwe, zwłaszcza po kilkunastu godzinach jazdy) i walki z automatami paliwowymi.
Niektóre stacje paliw we Włoszech pomimo tego, że mają dystrybutory z wpłatomatem i tak są aktywne od 6 rano. Pieniądze pobierają, a paliwa nie dają. Albo może Ja nie znam Włoskiego? Nie wiem, zabieram więc rachunek, który i tak gdzieś gubię i na samym początku jestem 50 euro w plecy.
Na miejscu jesteśmy o 13 po południu. Miejscu magicznym. Przynajmniej dla osoby zakochanej w górach. Nasz pierwszy przystanek to miejscowość Pont, która znajduje się na wysokości 2000 metrów w północnych Włoszech w Parku Narodowym Gran Paradiso. Moje doświadczenie górskie nie jest ogromne. Taternikiem jestem stosunkowo od niedawna i Najwyższy szczyt, który zdobyłem w Tatrach miał niewiele ponad 2500 metrów. Uważam, że moi kompani są w górskich wyprawach dużo bardziej doświadczeni. Byli wyżej i zdecydowanie dużo częściej. Ja mógłbym pochwalić się za to kilkoma szalonymi wyczynami i to małe „szaleństwo” pchnęło mnie do podjęcia decyzji, żeby w ogóle się wybrać w Alpy. I to tak wysokie.
Swoją wyprawę podzieliliśmy na dwa etapy. Pierwszy z nich to wstępna aklimatyzacja i wyjście na Gran Paradiso. Czterowierzchołkowy szczyt w Alpach Graickich we Włoszech o wysokości 4061 m n.p.m. Pierwotnie w planach jest spanie na dziko gdzieś poza szlakiem na około 2500 metrów. Jednak, gdy dojeżdżamy do Pontu naszym oczom ukazuje się ogromny camping z każdej strony otoczony górami. Decyzję zmieniamy szybko i rozbijamy tam swoje namioty.
W mojej głowie zaczyna robić się mętlik obliczeniowo przestrzenny. Właśnie znajduję się niewiele pod wysokością polskich Rysów, właściwie jestem dopiero u podnóża gór, a przed moimi oczami jest przestrzeń totalnie na ten moment nie do opanowania. Ekscytujemy się tymi doświadczeniami i schodzimy na dół.
Na przepakowanie plecaków, na kolację, na moją pierwszą w życiu noc w namiocie. Nieprzygotowany na tak wysoką amplitudę temperatur (w dzień 25 a w nocy 2 stopnie) budzę się nad ranem i zastanawiam nad sensem tej wyprawy. Nie miałem totalnie czasu na przygotowania. Pochłonęła mnie wtedy aktualna praca i przygotowanie do otwarcia nowej działalności gospodarczej. A co za tym idzie, nie miałem w ogóle czasu na takie rozmyślania jak to czy w ogóle sobie poradzę. Nie było czasu sprawdzić warunków, jakie mogą zaistnieć, nie zastanawiałem się nad ryzykiem, jakie może przynieśc wchodzenie na Gran Paradiso i Mont Blanc.
A może po prostu mi się nie chciało? Znalazłem na to czas właśnie po pierwszej nocy i podczas pierwszego dnia. Wtedy dopadł mnie pierwszy stres. Na szczęście nie trwało to długo. Raptem kilka godzin. O 8.30 ruszamy dalej w górę. Naszym celem jest schronisko Vittorio Emanuelle II, które leży na 2800 metrów. Droga tam zajmuje nam około 5 godzin. Tam moją głowę zajmują kolejne widoki i aklimatyzacja a stres znika. Przynajmniej na razie. Odpoczywamy, napawamy się widokiem i późnym popołudniem wychodzimy jeszcze gdzieś 100 metrów do góry, żeby rozbić poza szlakiem nasz obóz. Przygotowujemy liolifizaty do jedzenia, oglądamy piękny zachód słońca i po 22 kładziemy się spać.
O 4 budzą nas pierwsi wędrowcy, którzy zdecydowali się wyjść wcześnie ze schroniska i tak jak my idą zdobyć Gran Paradiso. Mamy obozowisko gdzieś 100 metrów od szlaku. Budzimy się, ale nie wstajemy. Moja okrutnie niewygodna pozycja
do spania (namiot ułożyłem pod lekkim skosem, co sprawiało że moje ciało całą czas parło lekko w dół i zsuwało się z maty) sprawia, że zamiast wstawać, oszukuję sam siebie i próbuję „doleżeć” to, co nie dospałem.
Wstajemy przed 6 i zwijamy nasz obóz.
W momencie wyjścia z Pontu mój plecak waży gdzieś około 30 kilogramów. To sporo, zwłaszcza kiedy pokonuje z nim kilka kilometrów drogi pod górę. Dlatego chowamy pod głazami niepotrzebne na atak
szczytowy rzeczy i około 7 ruszamy dalej. Mamy do pokonania prawie 1200 metrów w pionie a warunkiem bezpiecznego wejścia na szczyt jest znalezienie się na nim (głównie podczas lata) przed 12. Jest tak dlatego, że droga w wysokich
częściach Alp na szczyty prowadzi przez lodowce, które roztapiają się w ciągu dnia. Skutkiem roztajania jest ich pękanie i tworzenie się szczelin i przy odrobinie „szczęścia” można do nich wpaść. Na zdjęciu widać właśnie szczeliny
głębokie na 15-20 metrów, które zrobiłem z oddali, i które są jakieś 100 metrów pode mną.
Upadek może skończyć się w najgorszym przypadku śmiercią. Dlatego, żeby możliwie najbardziej temu zapobiec podróżnicy starają się wchodzić na takie szczyty w grupach i związują się liną. Idąc w kilkumetrowych odstępach, kiedy jedna
osoba wpada, reszta jest w stanie zaasekurować jej upadek i pomóc wyjść. My w plecaku mamy linę, jednak zdania na temat jej użycia były podzielone i do momentu, kiedy nie weszliśmy na lodowiec (zaczyna się na wysokości 3300 m) nie
wiedzieliśmy, czy jej użyjemy.
Po 2,5 godzinach drogi dochodzimy do pierwszego śniegu, zakładamy raki, uprzęże, i podejmujemy decyzję, że do liny się nie przypinamy. Podejmujemy również wspólną decyzję, że jeden z nas nie wchodzi i szczyt zdobywamy go w dwie osoby.
Droga zajmuje mi dwie godziny, ostatnie 150 metrów pokonuję idąc własnym tempem a Radek dochodzi do mnie po ponad 20 minutach.
Podziw do siebie, podziw do natury, przestrzeni, do tak głęboko błękitnego nieba. Fizycznie, pokonujesz 50 kroków, kroczek po kroczku, po czym musisz się zatrzymać, żeby wziąć kilkanaście, kilkadziesiąt kolejnych wdechów, żeby iść dalej. Intrygujące doświadczenie.
Po dotarciu pod szczyt czeka mnie jeszcze tylko 15 metrów wspinaczki, a na miejscu robię sobie pamiątkowe selfie telefonem z Maryjką. Figurą Matki Boskiej ustawionej na jednym z czterech szczytów masywu kiedyś tam przez kogoś tam. To mój pierwszy czterotysięcznik, myślę. Opanował mnie wtedy głęboki spokój i uczucie głębokiej satysfakcji. Droga powrotna trwa godzinę i 20 minut. Jest przyjemna, organizm schodząc wraca do znanego sobie klimatu, płuca łapią więcej powietrza.
Z tyłu głowy, i to nie bez powodu, siedzi jednak myśl o szczelinach. Kiedy docieramy do miejsca, w którym kończy się śnieg i ściągamy raki, dajemy sobie chwilę na odpoczynek. Po 10 minutach słyszymy dźwięki (grzmoty?) lawiny. Prawdopodobnie lodowiec pękł i śnieg osunął się kilkaset metrów nad nami, ale nie widzimy tego, bo w pewnych partiach zachodzi mgłą. Po kolejnych 15 minutach słyszymy kolejne osuwanie się śniegu.
Szczęśliwi kierujemy się dalej w dół i odnajdujemy w schronisku naszego kompana. Tego dnia schodzimy z powrotem do campingu. W 11 godzin robimy 3000 metrów przewyższenia. Znów rozbijamy obóz i jeszcze szczęśliwsi kładziemy się spać. Piątek jest dniem, kiedy przemieszczamy się do Francji. Do granicy mamy 50 kilometrów, a do miejsca kolejnego obozu 90. Decydujemy się na przejazd dwunasto kilometrowym tunelem pod Mont Blanc, co skraca nam drogę o 2 godziny i 110 kilometrów, ale kosztuje nas 48 euro.
Po raz kolejny rozbijamy obóz na na kolejnym campingu. Po raz kolejny się nie wysypiam. Wstajemy o 5 i wyruszamy do miejscowości Le Fayet położonej 520 m n.p.m 10 kilometrów dalej. Tam o godzinie 7.20 ruszamy tramwajem w ponad godzinną trasę. Tramwaj wywozi nas 1700 metrów do góry. Dalej ruszamy już pieszo szlakiem do Schroniska Tete Rousse, gdzie planujemy nocować i następnego dnia zaatakować szczyt naszego właściwego celu wyprawy.
Jako miejsce noclegowe mamy przygotowane namioty. Schronisko, żeby móc udostępnić więcej miejsc noclegowych rozłożyło kilka platform i porozkładało kilkanaście dwuosobowych namiotów. Trzeba wiedzieć, że aby wejść na Mont Blanc, trzeba wykupić przynajmniej jedną noc w schronisku. Po szlaku chodzą strażnicy, którzy sprawdzają podróżników z imienia i nazwiska. Dzień wcześniej zaczynamy sprawdzać prognozy pogody. Przez cały tydzień słońce było z nami za Pan brat, żeby na niedzielę pogoda zaplanowała zrobić nam psikus i się zepsuć. Mgła, wzmożony wiatr i śnieg zdecydowali się napaść na górę właśnie w dzień naszego podejścia.
W schronisku rozmawiamy z innymi ludźmi na temat pogody i nasze obawy się potwierdzają. O dziwo, albo i nie, bo przecież cała Europa należy do Polaków, w schroniskach, jak i po drodze spotykamy na prawdę wielu ludzi z Polski. Z jedną ekipą wchodzimy w lepszą relację, gdyż spotykamy się po drodze właściwie codziennie, spędzamy noc w tych samych miejscach.
Zaczynamy naradę, co robić. W tej chwili nie myślimy o możliwości powrotu do domu bez wejścia na szczyt. Dlatego rezerwujemy pobyt w Goutierze na następny dzień, a tę noc, którą mamy zarezerwowaną tutaj, przenosimy jeszcze na kolejną, żeby móc odpocząć po zejściu ze szczytu.
Goutier to schronisko położone na wysokości 3815 m n.p.m., 600 metrów nad nami. Jest ostatnim schroniskiem położonym na szlaku na Mont Blanc. Jesteśmy zadowoleni, ponieważ nasz atak będzie krótszy o 600 metrów przewyższenia i dwie godziny drogi. To da nam więcej snu i więcej energii. I dodatkowe 65 euro za głowę do zapłaty. Nie ma wyjścia.
Nocowanie na takiej wysokości w namiocie należy do bardzo ekscytujących przeżyć. Kładziemy się około 22, a lekkie podmuchy wiatru dają wrażenie, jak by ktoś „chodził” mi po namiocie. Mindfuck.
O 4 budzi mnie niestety nie budzik, a wiatr wiejący 40 km/h. Leżę kolejne dwie godziny unieruchomiony na łóżku. Jestem niewyspany piątą noc! Liczę tylko na to, że mój plecak i Ja jesteśmy na tyle ciężcy, że wiatr nie porwie nas za daleko. Wstajemy, robimy sobie śniadanie i zastanawiamy się co dalej.
Pogoda rzeczywiście się pogorszyła. Jest niedziela, nad nami gęsta mgła, porywisty wiatr, a tysiąc metrów wyżej pada śnieg. Sprawdzamy pogody na poniedziałek i na trzech różnych stronach podają trzy różne prognozy. Dobrą, średnią i złą.
Im dłużej się zastanawiamy, tym bardziej nasza ekipa zaczyna się dzielić. Przez chwilę zostaje z myślą, że mogę wchodzić na szczyt sam. W nieznanym terenie i dość niebezpiecznych warunkach. Pojawia się również opcja powrotu do domu, która totalnie mnie zasmuca, rzekłbym nawet, że załamuje. A wizja ta trwa w naszych głowach co najmniej dwie godziny. Dwie godziny, które zdecydowanie się rozciągają. W końcu decydujemy się i obieramy za punkt doboru decyzji najlepszą z trzech prognoz pogody i z dewizą „będzie co będzie” idziemy dalej w górę.
Do przejścia zaraz za schroniskiem Tete Rousse mamy słynny kuluar Rolling Stones. Przez ten kilkusetmetrowy kuluar spadają kamienie (średnio co 15-20 minu. Czasem częściej, czasem dużo rzadziej). Kamienie te odrywają się od wierzchołka kuluaru, rozpędzają się i spadają w dół. Jest to miejsce emocjonujące, ciekawe, a kiedy spoglądasz z dołu na przebiegających przez nie ludzi, bywa zabawne. Choć ogromnie niebezpieczne, ponieważ zginęło tam kilka osób uderzonych kamieniami.
Kolejne 400 metrów do samego schroniska cały czas wspinamy się po stosunkowo prostej ściance i za niewiele ponad dwie godziny jesteśmy w schronisku. W Goutierze warunki w porównaniu z tym co na dole są jak w 5 gwiazdkowym hotelu. Dalej nie ma wody w kranach, nie ma pryszniców, ale jest za to woda w toalecie (tak, w schroniskach na takiej wysokości nie udostępnia się wody w kranach, a woda w butelce kosztuje 1,5 litra kosztuje 7 euro. Niektóre toalety mają specjalny, bez spłuczkowy system). Są za to łóżka w ogrzewanym pomieszczeniu, mamy kołdrę i nawet skombinowaliśmy sobie poduszki.
Budziki nastawione o 2 rano dzwonią każdemu. tego dnia z rana Górę atakuje około 50 osób. Podczas przygotowań do wyjścia zastanawiam się co ubiorę. I może dla niektórych to zabrzmi śmiesznie, ale jest to dla mnie ogromny dylemat.
Od razu naprostuję, bo nie chodzi tu o kolor koszulki.
Uwielbiam zimę, lubię mróz. Mój organizm potrafi się odpowiednio dostosować do warunków pogodowych. Na zewnątrz w ten dzień temperatury zaczynają się od -5 stopni przy schronisku i sięgając do -15/-20 na samym szczycie. Przy takiej temperaturze spokojnie mogę iść w spodenkach i średniej jakości softshellu. Oczywiście biorąc pod uwagę, że idę swoim tempem. Ja musiałem zaakceptować jeszcze jeden czynnik. Niestety moi towarzysze odbiegają ode mnie delikatnie z wytrzymałością i odpornością na zimno. Decyduje się więc ubrać kalesony, spodenki i bluzę pod kurtkę z gore-teksu. Więcej i tak ze sobą nie mam.
Ruszamy dość mozolnie, pokonując pierwsze kilkaset metrów.
Niestety, idąc tak wolno dociera do mnie, że jestem ubrany niewystarczająco i jest mi najzwyczajniej w świecie zimno. W głowie mam obraz siedmiogodzinnej wędrówki przy nadmiernym wycieńczeniu spowodowanym zimnem.
Zaczynam się stresować
Wiem, że po drodze, mniej więcej w połowie jest blaszany schron, w którym można odpocząć w razie ewentualnego zepsucia pogody lub po prostu, zatrzymać się, żeby coś zjeść. Podejmuję decyzję, że idę swoim tempem i poczekam na Radka i Michała w środku. Jest przepiękna noc. Księżyc całkowicie w pełni, brak chmur ponad nami. Piękne, gwieździste niebo. A Ja znów się zastanawiam, czy podołam i to w ostatnim etapie wejścia.
Docieram do Vallotu (wspomniany wyżej schron) i czekam na towarzyszy około 20 minut. W tym czasie robi mi się jeszcze zimniej, co totalnie mi nie pomaga i w tym momencie walczę już z decyzją czy się nie zawrócić. W głowie towarzyszy mi tylko myśl, że sobie nie poradzę. W plecaku nie mam nic do ubrania, oprócz drugiej pary rękawiczek, o czym świadomość wcale mi nie pomaga. Tak przykro i źle nie było mi już dawno.
Biorę się jednak w garść i decyduje się iść dalej . Po ponad pół godzinie wychodzę na zewnątrz i widok, jaki mi się ukazuje, napawa mnie optymizmem. Jednym z moich głównych celów tej wyprawy było ujrzeć wschód słońca i ten spektakl właśnie się zaczął.
Chmury znajdują się około 1000 metrów pode mną, jest świt, a ja odżywam i zaczynam iść coraz swobodniej. Podejmuję decyzję za moich towarzyszy i idę sam swoim tempem do przodu. Zaczynam odczuwać szczęście i teraz już tylko podziwiam otaczającą mnie przestrzeń, uwaznie krocząc przed siebie. Docieram na szczyt po 4 godzinach, pokonując 1000 metrów przewyższenia.
Po kilkunastu minutach dociera do mnie Radek, a po kolejnych kilku Michał. Cieszymy się wszyscy tym wyczynem. To nie była łatwa droga. Próbuje robić aparatem zdjęcia ze szczytu, ale wychodzi tylko jedno. Nierozgrzane akumulatory wyczerpują się momentalnie przy -20. Jedynie cały czas pracujący telefon daje sobie radę z takim zimnem.
Na samym szczycie czas wydaje się lecieć dość szybko, przynajmniej z tej perspektywy, tutaj sprzed komputera. Spędziłem tam niecałe 40 minut, a mam wrażenie, jak by było ich tylko kilka. Może dlatego, że nie da się wystarczająco nacieszyć tym widokiem. Nie da się w tak krótkim czasie.
Schodzimy do schroniska w niewiele ponad dwie i pół godziny. Po drodze pierwszy raz używamy liny. Dołącza do nas jedna z osób, której nie będzie dane zdobyć szczytu. Pewien Irlandczyk nie wiele po wyjściu ze schroniska doznaje początków choroby wysokościowej i musi się wrócić. Przewodnik, który prowadzi grupę, prosi nas o bezpieczne poprowadzenie go do schroniska, co też czynimy. Szybka, godzinna drzemka w Goutierze i schodzimy dalej.
Mamy zarezerwowany ostatni już nocleg w Alpach w Tete Rousse, tym razem już w środku. Na łóżkach! Docieramy tam chyba na godzinę 17. Pierwszy raz od tygodnia śpię więcej niż 5 godzin. W tym wypadku prawie 9. Powoli zaczynam czuć zmęczenie i chociaż trzeba nazajutrz zejść jeszcze kolejne 1000 metrów w dół, i zjechać 1700 totalnie się tym nie przejmuje. Najważniejszy jest sen. I to, że wszedłem na najwyższy szczyt Europy. Rano wstajemy, jesteśmy właściwie tak przygotowani, że ubieramy się i wychodzimy. O 9.40 mamy tramwaj zwożący nas do Le Fayet. Skalista droga na dół jest przyjemna. Pogoda nam sprzyja, humory dopisują. Myśl, że w końcu wrócę do domu również podnosi mnie na duchu.
Dopada nas chęć wzięcia prysznicu. Wodę widziałem ostatnio w Poncie, 4 dni wcześniej po zdobyciu Gran Paradiso. Szukamy więc campingu, żeby wziąć prysznic. Oczywiście chcieliśmy się kogoś zapytać, czy możemy zapłacić i to zrobić. Cóż, nikt się nami nie interesuje. Wchodzimy więc jeden po drugim do otwartych łaźni, dziękujemy „w powietrze” za udostępnienie nam pryszniców i odjeżdżamy.
Po drodze odwiedzamy Chamonix. Miejscowość, z której pochodzi pierwszy zdobywca Mont Blanc, a która znajdowała się w pobliżu. Droga do domu trwa 20 godzin. Trwa długo, ale jest przyjemna.
Mont Blanc nie jest niezwykle trudnym szczytem. Dla doświadczonego podróżnika. Szlak (jeden z trzech) nie jest trudny technicznie. Bywa trudny psychicznie. Zwłaszcza jeśli musisz przejść 100 metrów po 40-centymetrowej grani a z jednej, czy z dugiej strony masz 600-metrową ścianę w dół. Oczywiście na wejście bez odpowiedniego sprzętu nie ma mowy. Jednak wejść i zejść na niego od samego dołu (z La Fayet) można w jeden dzień. Trzeba oczywiście być obytym w tak wysokich górach, żeby nie dostać choroby wysokościowej. No i dać sobie radę wydolnościowo. Jest za to niezwykle ekscytujący, a widoki z niego są niesamowite. No i sama świadomość tego, że stoisz te 4800 metrów nad Europą. A kiedy dodasz do tego jeszcze swoją osobistą historię i emocje, to wprawia w samozachwyt. I powinno. To duży wyczyn i polecam go każdemu.
Aczkolwiek nie namawiam.
Niepublikowane wcześniej dodatki.

