Kazbek 2022. Gruzja

Czy zdjęcia, podobnie do wina, z czasem stają się lepsze? Piękniejsze? Robią większe wrażenie? To całkiem możliwe, chociaż nie to jest powodem, dla którego dopiero teraz, w kwietniu 2024 roku, decyduję się opublikować zdjęcia z wyjazdu, który odbył się w sierpniu 2022 roku. Z powodu licznych zleceń fotograficznych i innych obowiązków, cały materiał przez długi czas leżał zapomniany w odległym zakątku mojego dysku komputerowego. W końcu nadszedł jednak czas, żeby się nim zająć.

W połowie sierpnia wyruszyłem do Gruzji wraz z Radkiem i Alexem, aby zdobyć trzeci co do wysokości szczyt tego kraju – Kazbek(gruz. მყინვარწვერი, Mkinwarcweriros. Казбек, Kazbiekoset. Сæна, Sæna, Хъазыбег, Chazybieg, Чырыстийы цъупп, Czyrystijy cupp), który wznosi się na wysokość 5047 metrów i znajduje się we wschodniej części centralnego Kaukazu. Kazbek to drzemiący wulkan, zbudowany z trachitowych law. Jego ostatnia erupcja miała miejsce około 6000 lat temu. Po gruzińskiej stronie góry rozciąga się lodowiec Gergeti, znany również jako Ordzweri. To właśnie nim wspinam się wraz z moimi towarzyszami na szczyt.

Ale zacznijmy od początku

2 sierpnia, około godziny 18, wylecieliśmy do Kutaisi. Wszystko przebiegło zgodnie z planem: start, lot i lądowanie przebiegło wzorowo. Rzeczone miasto, położone w zachodniej części Gruzji nad rzeką Rioni, leży na wysokości od 125 do 300 metrów n.p.m. i liczy 147 tysięcy mieszkańców, co czyni je trzecim co do wielkości miastem w kraju. Kutaisi znajduje się w strefie wilgotnego klimatu subtropikalnego, co poczuliśmy natychmiast po wyjściu z samolotu. Była to moja pierwsza styczność z tak wysoką wilgotnością powietrza, ale to był dopiero początek.

Prawdziwe wyzwanie nadeszło, gdy z naszym ciężkim wędrownym ekwipunkiem zaczęliśmy pokonywać kolejne wzniesienia w drodze do miejsca noclegowego. Było to doświadczenie równie interesujące co męczące. Na szczęście to miasto było dla nas tylko przystankiem na jedną noc – już następnego dnia ruszyliśmy w dalszą podróż do Tbilisi. Stamtąd wsiedliśmy do marszrutki, która zawiozła nas dalej, do Stepancmindy.

Na ulicach Gruzji wszędzie można znaleźc bezpańskie, okolczykowane psy
Dworzec w Tbilisi

a w stepancmindzie…

A w Stepancmindzie…

…spędziliśmy kolejną noc. Nie mogliśmy sobie odmówić także zwiedzania tego urokliwego miasteczka, położonego w północno-wschodniej Gruzji, w regionie Mccheta-Mtianetia. Stepancminda, znana dawniej jako Kazbegi, leży na wysokości 1750 metrów n.p.m., u stóp majestatycznego lodowca, nad brzegiem rzeki Terek. To popularna baza wypadowa dla wspinaczy zmierzających na szczyt Kazbek. W miasteczku działa także polska agencja turystyczna Mountains Freak, oferująca wypożyczenie sprzętu górskiego oraz usługi przewodnickie.

Krowy chodzące po ulicy to codzienność
Kazbek widziany z Kazbegi

Wyjście w góry właściwe

Trzeciego dnia naszej przygody ruszyliśmy na szlak. Zdecydowaliśmy się skorzystać z usług miejscowych taksówkarzy, którzy specjalnym pojazdem przystosowanym do trudnych górskich tras Stepancmindy, podwieźli nas 300 metrów do góry. Niestety, nie mogę podzielić się nagraniem z tego ekscytującego przejazdu, ale zapewniam, że była to niezapomniana przygoda.

Wypakowaliśmy się nieco powyżej Cminda Sameba (gruz. წმინდა სამება, Święta Trójca) – malowniczej cerkwi położonej na wzgórzu o wysokości 2170 metrów n.p.m., tuż nad lewym brzegiem rzeki Terek. To właśnie nad tą świątynią majestatycznie góruje Kazbek.

Podejście o wysokości 2900 metrów podzieliliśmy na trzy etapy.
Pierwszy etap – przetrwanie. Oczywiście to tylko żart, bo w kwestii wyjść w góry jesteśmy wędrowcami, dla których nie ma miejsca na błędy. Początek naszej wspinaczki prowadził do schroniska Altihut, położonego na wysokości 3014 metrów. Tam rozbiliśmy obóz i rozpoczęliśmy powolny proces aklimatyzacji.

Chciałbym się pochwalić, że jako jednym z nielicznych, udało nam się zdobyć trochę drewna i rozpalić jakże romantyczne ognisko na wysokości 3000 metrów. Warto wspomnieć, że na tej wysokości drzewa już nie rosną, a jedynym drewnem, które można znaleźć, są resztki zgubione przez innych podróżników lub pozostałości po starych konstrukcjach budowlanych.

Dzień za dniem

Czwarty dzień naszej przygody, a noce zaczynają być coraz bardziej uciążliwe. Do tego przyczynia się kilka czynników:

  1. Spanie pod jednym namiotem z, nomen omen, obcymi mężczyznami,
  2. Nierówna, kamienista powierzchnia pod namiotem,
  3. Brak miękkiego, grubego materaca,
  4. Wysokość,
  5. Wiatr i burze.

Wyjście w góry na kilka dni rządzi się swoimi prawami. Jednym z nich jest to, że im dłużej wędrujesz i im więcej nocy spędzasz na szlaku, tym bardziej jesteś wyczerpany, a zdobycie szczytu staje się coraz trudniejsze. Oczywiście zdajemy sobie z tego sprawę, jednak niektóre trudności są nie do pokonania. Mimo to, przebywanie w górach i spędzanie tam czasu jest niewątpliwie wspaniałe! Zwłaszcza, gdy rano możesz podziwiać takie widoki:

Kazbek
Zdjęcie zrobione przy użyciu radzieckiego obiektywu z lat 60′

Dlatego, pomimo pierwszej, średnio przespanej nocy, zbieramy swoje graty i ruszamy na drugi etap naszej wyprawy, kierując się do kolejnego punktu postojowego. Startujemy bez pośpiechu, ponieważ tego dnia czeka nas „tylko” 600 metrów podejścia w górę. Trasa jest łatwa, kamienista i bardzo dobrze wytyczona, tak że większość ludzi bez problemu poradzi sobie z tym odcinkiem. Uciążliwym może być jedynie nie do końca dobrze dopasowany plecak, ale nie ma miejsca na narzekania. Panuje ekscytacja, a przynajmniej przez chwilę, cieszymy się piękną pogodą.

Po drodze nie dzieje się nic spektakularnego, a najbardziej niezwykłym momentem tej trasy okazuje się zjedzenie gruzińskiej czekolady. No, i oczywiście widok na rozległy lodowiec oraz konie, które schodzą po nim, znosząc główne bagaże wędrowców, którzy nie chcieli dźwigać swojego ekwipunku na szczyt.

Do schroniska Bethlemi docieramy o niepewnej godzinie, gdyż niestety, niepoprawnie ustawiony czas w moim aparacie uniemożliwia mi dokładne sprawdzenie czasu przejścia. Bethlemi to niezwykle interesujące miejsce, położone na wysokości 3653 metrów n.p.m. Od 2017 roku, w sezonie od czerwca do września, utrzymywany jest tam stały dyżur ratowniczy, złożony z polskich wolontariuszy. To inicjatywa o nazwie Bezpieczny Kazbek, realizowana przez fundację Medyk Rescue Team. Ratownicy służą pomocą wspinaczom, biorą udział w akcjach ratownictwa górskiego i udzielają pomocy medycznej. Co roku można zgłosić się do udziału w projekcie, wysyłając swoje dane, a w odpowiedzi otrzymuje się szczegółową ankietę. Proces rekrutacji obejmuje pierwszy sprawdzian terenowy, szkolenie i drugi sprawdzian. Zachęcam do odwiedzenia strony bezpiecznykazbek.org, by dowiedzieć się więcej. Projekt funkcjonuje dzięki zaangażowaniu uczestników i fundacji, przy częściowym wsparciu sponsorów, a także dzięki zbiórkom funduszy od indywidualnych darczyńców.

Tymczasem my rozkładamy się w tym niezwykle niewygodnym miejscu. Choć na zewnątrz, na kamieniach, to jednak z pięknym widokiem. Sprawdzamy pogodę i zastanawiamy się nad dalszymi krokami.

etap trzeci

Początkowo plan zakładał, że dotrzemy do schroniska, odpoczniemy, a następnie tego samego dnia, jeszcze w nocy, wyruszymy na szczyt. Mieliśmy się obudzić około godziny 2:00, ubrać, zjeść coś i ruszyć w drogę. Niestety, pogoda zdecydowała inaczej.
Sprawdziliśmy prognozy pogody dostępne w schronisku. W nocy, jak to zapowiada prognoza, wiatr się wzmaga, pada deszcz, a czasami zawiewa lodem; dookoła rozbrzmiewają grzmoty burzy. Z tego powodu przesuwamy nasze wyjście na kolejny dzień.

Do północy spędzamy czas w schronisku, prowadzimy rozmowy o niczym, słuchamy grzmotów, gramy w szachy, nudzimy się i irytujemy, ponieważ sen jest niemożliwy. Z tego, co pamiętam, około godziny 2 w nocy udaje mi się zasnąć i trochę odpocząć.

Rano, około 8, budzimy się, odgarniamy zmarznięty śnieg, który nawiał pod nasz namiot, i planujemy odpocząć po intensywnej nocy. Dodatkowy dzień przeznaczamy na podejście 400 metrów w górę do miejsca, gdzie zaczyna się lodowiec właściwy. Dokładnie rozeznajemy teren, a potem schodzimy z powrotem do schroniska. Prognozy na kolejny dzień są dla nas dość obiecujące, więc ekscytacja rośnie, a my przygotowujemy się już całkowicie do szczytowego ataku i trzeciego etapu naszego podejścia na Kazbek.

W tym momencie mojej opowieści wspomnienia stają się nieco zamazane. Nie jestem już w stanie przypomnieć sobie, jak wyglądał nasz wieczór. Jednak wyraźnie pamiętam naszą trzecią noc. Bezsenność jest trudnym zjawiskiem do zniesienia. Pomimo zmęczenia, organizm nie chce zasnąć. Jest niewygodnie, czas płynie wolno.

Na zegarku jest 22:00, a do pobudki zostały zaledwie 4 godziny, a ja wciąż liczę barany.
Jako jedyny z mojej ekipy, a może nawet z całego schroniska, opuszczam przed wyjściem śniadanie, co daje mi dodatkowe 30 minut leżenia na kamieniach.
Moje przystosowało się do jedzenia w późniejszych godzinach, dlatego fizyczny wysiłek z rana wolę wykonywać na pusty żołądek. Jest to wygodne, i jak widać, pozwala trochę dłużej poleżeć na kamyczkach.

Widok nieba o 2:30 w nocy


Z tego co pamiętam, ruszamy około godziny 3:20, pięćdziesiąt minut po pierwszej ekipie. Przed nami 1400 metrów podejścia. Na wcześniejszych zdjęciach mogliście zobaczyć górę w pełnej okazałości, widzianą od wschodniej strony. Aby zdobyć szczyt, należy obejść górę od południa i wejść od strony zachodniej.

Początkowo idziemy razem, w trójkę. Ja, ubrany jedynie w spodenki i koszulkę, przyspieszam krok, aby rozgrzać ciało i przygotować się na nadchodzący wysiłek. Mam tę zdolność dostosowania się do warunków panujących na zewnątrz. Właściwie, każdy ma. Kwestia woli i treningu. Bierzesz, rozbierasz się do spodenek przy dwudziestostopniowym mrozie i wietrze i idziesz. Proste? Proste.
Po półtorej godzinie zaczyna świtać, a niebo rozjaśnia się. Wtedy wpada mi do głowy kolejny szalony pomysł. Postanowiłem, mimo że pierwsza ekipa wyszła pięćdziesiąt minut wcześniej, spróbować ich dogonić i wejść na szczyt przed nimi. Widziałem ich w oddali, szli związani liną, w grupie około dwunastu osób. Nasza odległość sukcesywnie się zmniejszała, więc przyspieszyłem jeszcze bardziej.
Dla niewtajemniczonych, ekipy w górach wysokich i na lodowcach używają długich kawałków liny do wiązania się ze sobą, żeby przy ewentualnym wpadnięciu do szczeliny lub upadku ze skarpy reszta mogła go uratować.
Nie jest to natomiast przymus i my z tej możliwości nie wiązania się skorzystaliśmy.
Jest to poniekąd efekt mojej decyzji o wyjściu „na lekko”.

Niestety, mam bardzo mało zdjęć z samego ataku szczytowego. Skupiłem się na jak najszybszym zdobyciu góry. Ponadto, ściąganie zimowych rękawic przy temperaturze minus piętnastu stopni nie należy do najprzyjemniejszych czynności, nawet dla kogoś tak odpornego na zimno jak ja.


W tym miejscu znajduję się około półtorej godziny drogi od szczytu. Moim celem jest dotrzeć tam jako pierwszy. I wiecie co? Udaje mi się. Idąc na czuja, bez widocznych ścieżek — poprzednia noc i dzień przyniosły silny wiatr i opady śniegu, które zatarły wszelkie znaki — docieram na szczyt jako pierwszy tego dnia.
To, co w schronisku wydawało się niemożliwe, dzięki samozaparciu i wierze w marzenia stało się faktem.
Na szczycie spędziłem zaledwie około 15 minut. Niestety, mój ubiór i ekwipunek nie pozwalały na dłuższy pobyt, dlatego poświęciłem tylko chwilę na szybkie rozczulenie się nad pięknem tego świata, cyknąłem sobie selfie i zacząłem schodzić na dół.

Teraz naszła mnie refleksja, jak wiele tracę, wchodząc w tak ekstremalne miejsca praktycznie rozebrany. Z powodu panujących tam temperatur i warunków, nie mogłem sobie pozwolić na długie rozkoszowanie się widokiem, fotografowanie, świadomością dotarcia przed wszystkimi, czy ogromem przestrzeni.
Niemniej jednak, czy w świecie przepełnionym do bólu zdjęciami i filmami jest to potrzebne? Dziś dużo bardziej ekscytuje mnie świadomości bycia tam na górze jako pierwszy i styl, w jakim pokonałem całe podejście.
Tak na prawdę po czasie dopiero zdałem sobie sprawę, że czasami warto poświęcić coś, w tym przypadku robienie zdjęć, dla czegoś większego.
Nawet jeśli to nie zmieniło świata, zdecydowanie zmieniło coś we mnie.
I za to sobie dziękuję.

Kiedy schodzisz z góry, świadomy tego, co właśnie osiągnąłeś, chmury są daleko poniżej twoich stóp, a słońce przyświeca ci mocno w czape, dopiero wtedy uwalnia się cała masa endorfin. Z każdym krokiem w dół, z każdym metrem jestem coraz bliżej domu, i właśnie świadomość tego jeszcze bardziej dodaje mi skrzydeł.
To niezwykłe, jak bardzo wspinaczka w górę, kiedy jesteś coraz bliżej szczytu, potrafi wyczerpać, a każdy krok wydaje się trwać wieczność. Jednak wystarczy chwila odpoczynku na szczycie i wystarczy tylko zacząć schodzić, a cała fizjologia ciała się zmienia.
Plecak już nie ciąży tak bardzo. Nogi stają się lżejsze. Nagle łatwiej się oddycha( co oczywiście ma związek z tym, że im niżej tym większa zawartość tlenu). Można wreszcie spojrzeć na otoczenie z dystansu. Wystarczy kilkanaście metrów w dół, i już jestem w innym świecie. Jest 8 rano, jest już jasno, a reszta ekip co jakiś czas mnie mija. W końcu mijam również moich towarzyszy.

Zejście zajmuje mi godzinę krócej niż wspinaczka, co łącznie daje 7 godzin marszu i 2800 metrów przewyższenia. Myślę, że to dobry wynik, jak na włóczykija, który zaledwie po raz trzeci w życiu pokonał barierę 3000 metrów wysokości.

Po dotarciu do Bethlemi i opadnięciu wszystkich emocji, dopiero zaczynam zdawać sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się wydarzyło. Po kilku nieprzespanych nocach, ciężkim wejściu w górę i lżejszym zejściu, znów stoję u jej podnóża, zastanawiając się, co dalej. Gdzie jeszcze mogę sięgnąć wyżej?
Endorfiny opadły, a w ich miejsce pojawił się nowy głód wyjścia jeszcze wyżej, jeszcze dalej, i może w bardziej ekstremalne miejsca.
Siedząc teraz przed komputerem i pisząc ten tekst po szesnastu miesiącach od wyprawy, zdaję sobie sprawę, że to absolutnie nie jest takie proste. Praca, kariera, rodzina — góry przyciągają, ale możliwość zorganizowania co najmniej raz w roku co roku takiej wyprawy jest prawdziwym luksusem. Zwłaszcza dla samego sportu czy dla przyjemności.
Należy się ogromny szacunek dla tych, którzy rok w rok zdobywają coraz wyższe i trudniejsze szczyty, organizują kosztowne wyprawy i zostawiają swoich bliskich na tygodnie czy miesiące.
Na szczęście nikt nikogo do niczego nie zmusza, bo do podziwiania takich widoków, jak te poniżej, zmuszać chyba nie trzeba.

Dziękuję, że towarzyszyłeś mi aż do samego końca tej wyprawy. Jak każda inna przygoda, również i ta ma swój finał. Jednak to nie koniec naszej gruzińskiej opowieści.
Po zejściu spowrotem do Stepancmindy, wieczór spędzamy na brataniu się przy wódce, winie i piwie z ekipą Francuzów, którą spotkaliśmy przed wejściem na Kazbek. Następnego dnia wyruszyliśmy do Tbilisi.
I jeśli jesteś zainteresowany tym, co stolica Gruzji ma do zaoferowania, zapraszam do przeczytania mojego kolejnego wpisu, który pojawi się już niebawem.

Pozdrawiam!

Similar Posts